Dlaczego „marshale” ? To angielskie słowo ma wiele konotacji, z pewnością najwięcej militarnych i prawnych. „US Marshals Service” jest profesjonalną jednostką policji federalnej zajmującą się egzekwowaniem prawa. Na zasadzie skojarzeń nazwa ta przeniosła się również do enduro i oznacza, o wielu już lat, motocyklowych funkcyjnych organizujących i pilnujących porządku na trasie okrężnej zawodów enduro. Do takiej roli wyznacza się najczęściej zawodników klubu - organizatora, bo znają najlepiej teren i specyfikę zawodów. Zarówno dwa lata temu jak i w ostatni weekend, podczas Mistrzostw Świata w Kwidzynie, wraz ze Sławkiem i Romanem Ulenbergami oraz Marcinem Spirowskim szeryfowaliśmy na trasie szybkim małolatom z MŚ. Trasę, długo przed zawodami, przygotował Roman Ulenberg. Naszym zadaniem było dokończenie oznakowania i pilnowanie porządku, tak aby trasa była całkowicie przejezdna podczas obu dni rajdu.
Pracę zaczęliśmy w środę, a skończyliśmy w niedzielę po rajdzie. Znakowanie nie jest trudne, bo patrzymy na trasę oczami zawodnika i wiemy, gdzie należy nabić znaki. Natomiast ilość zatrzymań, ponownych odpaleń motocykla jest większa niż w całym sezonie podczas wszystkich startów. Poza tym należy w wielu miejscach trasę oczyścić z nadmiernej ilości konarów, gałęzi, pni, czy krzaków. Kwidzyńskie rajdy, to droga przez las. Nie duktem, a gęstwiną, rzeczką, przez powalone pnie, stosy gałęzi i inne takie przyjemności. Przed rajdem jest tam dużo pracy dla marshala, który szaleje w gęstwinie z siekierką, niczym pijany juhas na potańcówce. Nabijając znaki trasy, strzelamy z tackerów do drzew uzyskując sprawność harcerską „Tackerski strzelec wyborowy”. Tak na marginesie – tacker to przyrząd do wstrzeliwania zszywek. Po polsku – zszywkostrzykacz. Sami teraz rozumiecie dlaczego używamy angielskiej nazwyJ. Oprócz tego musimy otaśmować niektóre miejsca na trasie, a większość niebezpiecznych, a słabo widocznych elementów opryskać żarówiastym sprayem. Wszystkich i tak nie wyłapiemy, ale te najgorsze na pewno. W ten sposób, gdy w piątek wieczorem zjeżdżamy z trasy, ta jest prawidłowo oznaczona, a my szykujemy się na sobotę i niedzielę.
Rano, gdy wszyscy jeszcze smacznie śpią, marsahle odpalają maszyny i wyruszają w objazd. Sprawdzamy czy znaki są na miejscu, wody przejezdne, a podjazdy do pokonania. Coś gdzieś poprawimy, a czasem nawet musimy zmienić trasę. Taki przypadek mieliśmy w sobotę rano. Jedziemy ze Spirką już końcówkę kółka i jakieś 6 minut przed depo jest krótki ale bardzo stromy podjazd, wymagający lekkiego przełożenia motocykla w lewo w stosunku do pierwotnego kierunku najazdu. Spirka z biegu wjechał, a mnie przy tym przełożeniu kolo uciekło i stanąłem metr od wierzchołka. Ostatnie 4 metry to prawie pion więc musiałam zjechać i więcej ani ja ani Spira nie daliśmy rady wjechać. W piątek wieczorem mocno popadało i na tym podjeździe zrobiła się dość gruba warstwa mokrej gliny, która uniemożliwiała skuteczny napęd. Patrzymy na zegarek, a tu już pierwsi zawodnicy w trasie. Będą tu za godzinę dwadzieścia minut i klops. Nawet jak najlepsi wyjadą, to reszta stanie, bo podjazd jest na jeden motocykl. Babeczki, które jechały ostatnie byłyby bez szans. Objazdu żadnego, bo to taka kotlina przy torach. Już myślałem, żeby odciąć cały ten odcinek i puścić rajd asfaltem, ale Spira uratował sytuację. Z determinacją erzbergowego rozbijacza łbów, puścił się motocyklem przez gęstwinę grzbietem kotlinki mając z jednej strony stromo w dół, a z drugiej tory kolejowe i znalazł przejazd. Przyjechał jeszcze Sławek Ulenberg z dwoma ochotnikami i pożyczoną siekierką. W pół godziny zrobiliśmy taki fajny objazd, że mucha nie siada. Wcale nie łatwy, ale bezpieczny. Wprawdzie po kilku godzinach podjazd wysechł, ale już nie włączaliśmy go w trasę. I tak zawodnicy mieli co robić.
Osobną sprawą są przeprawy wodne. Zawsze jest tam dużo kibiców i zawsze, wzmocnieni piwem, zamieniają się w bobry budujące tamy. Spiętrzają wodę, mocno utrudniając przejazd. Gdyby jeszcze pokazywali dobre ślady. Niestety często zdarza się, że wpuszczają zawodników w nieprzejezdne koleiny, oczywiście po to, żeby ich potem stamtąd wyciągać. Chociaż tyle dobrego. Sam jeżdżę jako zawodnik więc wiem, że taka pomoc to średnia radość. Lepiej byłoby się nie błocić, bo i motocykl marnieje, i zawodnik traci siły. Zatem zawodnicy nie bardzo ufają tym pomagaczom i starają się nie korzystać z ich rad. W takich miejscach i rano, i wieczorem marshale zamieniają się w antybobry, rozbierając pieczołowicie zbudowane tamy, po to aby przywrócić prawidłowy poziom przejezdności trasy. Zawsze mamy w zanadrzu kilka alternatywnych przejazdów, bo gdy jednym pójdzie ze sto motocykli, to wygląda jak po detonacji miny przeciwczołgowej. Zawodnicy już po pierwszym kółku wiedzą kto jest ich aniołem stróżem i podjeżdżając do takiego błotka oddychają z ulgą widząc nasze kamizelki. Wprawdzie błoto muszą przejechać ale mają pewność, że pokazany przez nas ślad jest przejezdny.
Mimo tych śmiesznych, bądź co bądź, batalii, można zrozumieć tych kibiców, a nawet dojść z nim do pewnego porozumienia. Niestety, zawarty rozejm trwa tak długo, jak długo tam jesteśmy. Gdy odjeżdżamy, wszystkie nasze prośby i tłumaczenia idą w kąt i szalone bobry ruszają do bezsensownej, mokrej roboty. Szczytem tych zawodów było zbudowanie tamy z worków z piaskiem, którą antybobry w postaci Sławka i Romana Ulenbergów rozbierali przez godzinę. Wszystko to w niedzielę, tuż przed startem do drugiego dnia. Udało się, ale musieliśmy na tej przeprawie zainstalować posterunek porządkowy na całą niedzielę, aby szalone bobry nie utopiły najlepszych rajdowców naszego globu. Pozwoliłem sobie, za zgodą zainteresowanych, zrobić zdjęcie najwytrwalszych bobrów, prezentowane obok.
Belki rozrzucone na trasie nie budziły mojego zdziwienia, ale drugiego dnia pod sam koniec rajdu, opadła mi kopara gdy zobaczyłem gdzieś w głębokim lesie rozpalone na trasie rajdu ognisko. Droga zatarasowana dużym drągiem. Oczywiście można to było objechać ale na trasie objazdu leżał drut kolczasty, który pewnie przypadkiem sam się tam doczołgał. Zaraz jadą zawodnicy ostatnią pętlę, a tu nie wiadomo co – piknik czy sabat idiotów?
Podjeżdżamy ze Spirką, stawiamy motocykle, podchodzimy do grupy. Twarze wyraźnie w pogoni za rozumem, a żołądki napompowane wszechobecnym nektarem marki Specjal.
Pytania o cel rozpalenia ogniska i tarasowania trasy rajdu pozostały bez odpowiedzi. No bo cóż można na to powiedzieć? Informacja o możliwej interwencji Straży Leśnej poskutkowała zagaszeniem ogniska. Zanim rozebraliśmy barykadę, idioci, bo przecież nie kibice rozwiali się niczym brzydki zapach po wyjściu z wiadomego miejsca.
Na szczęście incydentów tego typu więcej nie było, a kibice z okolic Kwidzyna są życzliwi i sympatyczni. Nawet ci nieliczni, którzy z uwagi na kłopoty z myśleniem są utrapieniem marshali, stanowią znacznie większe zagrożenie dla siebie niż kogokolwiek innego.
Z końcem rajdu zakończyła się nasza praca aniołów stróżów. Nie było zwożenia z trasy, wypadków, awarii czy wyciągania z błota. Zawodnicy pojechali bardzo bezpiecznie i pewnie. My zrobiliśmy swoje. To był dobry rajd.
Pracę zaczęliśmy w środę, a skończyliśmy w niedzielę po rajdzie. Znakowanie nie jest trudne, bo patrzymy na trasę oczami zawodnika i wiemy, gdzie należy nabić znaki. Natomiast ilość zatrzymań, ponownych odpaleń motocykla jest większa niż w całym sezonie podczas wszystkich startów. Poza tym należy w wielu miejscach trasę oczyścić z nadmiernej ilości konarów, gałęzi, pni, czy krzaków. Kwidzyńskie rajdy, to droga przez las. Nie duktem, a gęstwiną, rzeczką, przez powalone pnie, stosy gałęzi i inne takie przyjemności. Przed rajdem jest tam dużo pracy dla marshala, który szaleje w gęstwinie z siekierką, niczym pijany juhas na potańcówce. Nabijając znaki trasy, strzelamy z tackerów do drzew uzyskując sprawność harcerską „Tackerski strzelec wyborowy”. Tak na marginesie – tacker to przyrząd do wstrzeliwania zszywek. Po polsku – zszywkostrzykacz. Sami teraz rozumiecie dlaczego używamy angielskiej nazwyJ. Oprócz tego musimy otaśmować niektóre miejsca na trasie, a większość niebezpiecznych, a słabo widocznych elementów opryskać żarówiastym sprayem. Wszystkich i tak nie wyłapiemy, ale te najgorsze na pewno. W ten sposób, gdy w piątek wieczorem zjeżdżamy z trasy, ta jest prawidłowo oznaczona, a my szykujemy się na sobotę i niedzielę.
Rano, gdy wszyscy jeszcze smacznie śpią, marsahle odpalają maszyny i wyruszają w objazd. Sprawdzamy czy znaki są na miejscu, wody przejezdne, a podjazdy do pokonania. Coś gdzieś poprawimy, a czasem nawet musimy zmienić trasę. Taki przypadek mieliśmy w sobotę rano. Jedziemy ze Spirką już końcówkę kółka i jakieś 6 minut przed depo jest krótki ale bardzo stromy podjazd, wymagający lekkiego przełożenia motocykla w lewo w stosunku do pierwotnego kierunku najazdu. Spirka z biegu wjechał, a mnie przy tym przełożeniu kolo uciekło i stanąłem metr od wierzchołka. Ostatnie 4 metry to prawie pion więc musiałam zjechać i więcej ani ja ani Spira nie daliśmy rady wjechać. W piątek wieczorem mocno popadało i na tym podjeździe zrobiła się dość gruba warstwa mokrej gliny, która uniemożliwiała skuteczny napęd. Patrzymy na zegarek, a tu już pierwsi zawodnicy w trasie. Będą tu za godzinę dwadzieścia minut i klops. Nawet jak najlepsi wyjadą, to reszta stanie, bo podjazd jest na jeden motocykl. Babeczki, które jechały ostatnie byłyby bez szans. Objazdu żadnego, bo to taka kotlina przy torach. Już myślałem, żeby odciąć cały ten odcinek i puścić rajd asfaltem, ale Spira uratował sytuację. Z determinacją erzbergowego rozbijacza łbów, puścił się motocyklem przez gęstwinę grzbietem kotlinki mając z jednej strony stromo w dół, a z drugiej tory kolejowe i znalazł przejazd. Przyjechał jeszcze Sławek Ulenberg z dwoma ochotnikami i pożyczoną siekierką. W pół godziny zrobiliśmy taki fajny objazd, że mucha nie siada. Wcale nie łatwy, ale bezpieczny. Wprawdzie po kilku godzinach podjazd wysechł, ale już nie włączaliśmy go w trasę. I tak zawodnicy mieli co robić.
Osobną sprawą są przeprawy wodne. Zawsze jest tam dużo kibiców i zawsze, wzmocnieni piwem, zamieniają się w bobry budujące tamy. Spiętrzają wodę, mocno utrudniając przejazd. Gdyby jeszcze pokazywali dobre ślady. Niestety często zdarza się, że wpuszczają zawodników w nieprzejezdne koleiny, oczywiście po to, żeby ich potem stamtąd wyciągać. Chociaż tyle dobrego. Sam jeżdżę jako zawodnik więc wiem, że taka pomoc to średnia radość. Lepiej byłoby się nie błocić, bo i motocykl marnieje, i zawodnik traci siły. Zatem zawodnicy nie bardzo ufają tym pomagaczom i starają się nie korzystać z ich rad. W takich miejscach i rano, i wieczorem marshale zamieniają się w antybobry, rozbierając pieczołowicie zbudowane tamy, po to aby przywrócić prawidłowy poziom przejezdności trasy. Zawsze mamy w zanadrzu kilka alternatywnych przejazdów, bo gdy jednym pójdzie ze sto motocykli, to wygląda jak po detonacji miny przeciwczołgowej. Zawodnicy już po pierwszym kółku wiedzą kto jest ich aniołem stróżem i podjeżdżając do takiego błotka oddychają z ulgą widząc nasze kamizelki. Wprawdzie błoto muszą przejechać ale mają pewność, że pokazany przez nas ślad jest przejezdny.
Mimo tych śmiesznych, bądź co bądź, batalii, można zrozumieć tych kibiców, a nawet dojść z nim do pewnego porozumienia. Niestety, zawarty rozejm trwa tak długo, jak długo tam jesteśmy. Gdy odjeżdżamy, wszystkie nasze prośby i tłumaczenia idą w kąt i szalone bobry ruszają do bezsensownej, mokrej roboty. Szczytem tych zawodów było zbudowanie tamy z worków z piaskiem, którą antybobry w postaci Sławka i Romana Ulenbergów rozbierali przez godzinę. Wszystko to w niedzielę, tuż przed startem do drugiego dnia. Udało się, ale musieliśmy na tej przeprawie zainstalować posterunek porządkowy na całą niedzielę, aby szalone bobry nie utopiły najlepszych rajdowców naszego globu. Pozwoliłem sobie, za zgodą zainteresowanych, zrobić zdjęcie najwytrwalszych bobrów, prezentowane obok.
Belki rozrzucone na trasie nie budziły mojego zdziwienia, ale drugiego dnia pod sam koniec rajdu, opadła mi kopara gdy zobaczyłem gdzieś w głębokim lesie rozpalone na trasie rajdu ognisko. Droga zatarasowana dużym drągiem. Oczywiście można to było objechać ale na trasie objazdu leżał drut kolczasty, który pewnie przypadkiem sam się tam doczołgał. Zaraz jadą zawodnicy ostatnią pętlę, a tu nie wiadomo co – piknik czy sabat idiotów?
Podjeżdżamy ze Spirką, stawiamy motocykle, podchodzimy do grupy. Twarze wyraźnie w pogoni za rozumem, a żołądki napompowane wszechobecnym nektarem marki Specjal.
Pytania o cel rozpalenia ogniska i tarasowania trasy rajdu pozostały bez odpowiedzi. No bo cóż można na to powiedzieć? Informacja o możliwej interwencji Straży Leśnej poskutkowała zagaszeniem ogniska. Zanim rozebraliśmy barykadę, idioci, bo przecież nie kibice rozwiali się niczym brzydki zapach po wyjściu z wiadomego miejsca.
Na szczęście incydentów tego typu więcej nie było, a kibice z okolic Kwidzyna są życzliwi i sympatyczni. Nawet ci nieliczni, którzy z uwagi na kłopoty z myśleniem są utrapieniem marshali, stanowią znacznie większe zagrożenie dla siebie niż kogokolwiek innego.
Z końcem rajdu zakończyła się nasza praca aniołów stróżów. Nie było zwożenia z trasy, wypadków, awarii czy wyciągania z błota. Zawodnicy pojechali bardzo bezpiecznie i pewnie. My zrobiliśmy swoje. To był dobry rajd.
Super wpis, po prostu sól enduro :)
OdpowiedzUsuń