czwartek, 1 kwietnia 2010

Rajd Beskidzki przed ćwierćwieczem, czyli wyzwanie Enduro w roku 1985


Niegdysiejszy Rajd Beskidzki był imprezą o dużych tradycjach, cechujacą się nader wymagającą skalą trudności. Przechodził on w swojej przebogatej historii wiele przeobrażeń, początkowo bazując na formule rajdów obserwowanych, by po pewnym czasie ewoluować ku imprezom o charakterze uniwersalnym łączącym cechy trialu i rajdów szosowo - terenowych, a w końcu stał się jednym z bardziej liczących się rajdów Enduro w Europie. Jadąc na imprezę do Bielska-Białej można było spodziewać się " wszystkiego najgorszego ", czyli wymagającej trasy z podjazdami do nieba, górskich strumieni i potoków, wymagających prób sportowych i z reguły fatalnej pogody. Historia Rajdu Beskidzkiego zakończyła się dość niespodziewanie i nagle dwadzieścia lat temu. Zaplanowany na 28-29 kwietnia 1990 roku rajd z bazą w Międzybrodziu Żywieckim odwołano na dwa dni przed terminem badania technicznego. Koronnym argumentem cofnięcia zgody był zarzut... wyziębiania ptasich jaj. Wartym odnotowania jest Rajd Beskidzki z roku 1985. Dwadzieścia pięć lat temu, co powinni jako tako pamiętać starsi kibice i zawodnicy rajdów Enduro, lato było nader pochmurne i deszczowe. Bez znaczenia - czy to w górach, czy nad morzem lub nad jeziorami, szczęśliwcami byli ci, co zaliczyli podczas urlopu chociaż pięć dni słonecznych. Reguła ta tyczyła się także motocyklowych rajdów Enduro. W sezonie 1985 na sześć rozegranych rajdów w serialu Mistrzostw Polski, słonecznie i ciepło było jedynie na kończących sezon zawodach zorganizowanych w połowie września w Kielcach. Na pozostałych imprezach permanentnie lało, a clou zabawy z aurą były czerwcowe rozgrywane w okolicach Jeleniej Góry Mistrzostwa Europy, gdzie na trasie i próbie szybkości terenowej motocykle tonęły w błocie. Reguła wodnej pompy i błotnych kąpieli nie ominęła także kolejnego Rajdu Beskidzkiego zorganizowanego w terminie 24-25 sierpnia 1985 roku z bazą w Węgierskiej Górce. Padało ( i to intensywnie! ) przez całe zawody, do tego dochodziła raczej niska jak na tę porę roku temperatura i porywisty wiatr. Trasa prowadząca wokół Szczyrku i Żywca, omijająca Jezioro Żywieckie liczyła około osiemdziesięciu kilometrów w jednym okrążeniu, których w pierwszym dniu seniorzy pokonywali po trzykroć. Klasy młodzieżowe - 175 i powyżej 175 - jechały taki sam dystans przy wydłużonych czasach. Młodzicy na Simsonach S51 Enduro ( obecna rajdowa młodzież takich sprzętów już raczej nie pamięta ) pierwszego dnia jechali przez dwa okrążenia trasy, by w niedzielę zmagać się tylko w jednym kółku. Biorąc pod uwagę dzisiejsze dystanse krajowych rajdów Enduro i specyfikę beskidzkiej imprezy sprzed ćwierćwiecza zaliczanej przecież tylko do Mistrzostw Polski, Rajd Beskidzki anno 1985 może wydawać się maratonem. Jeżeli wspomnę, że w tamtych latach poza wspomnianymi Simsonami w krajowych rajdach Enduro używano jedynie czechosłowackich wyczynówek w postaci Jaw Enduro i CZ 125 typ 516 przystosowanych do rajdowych zmagań, to z ręką na sercu trzeba przyznać, że ówcześni herosi polskiego Enduro mieli zacięcie do tej dyscypliny sportu motorowego. Trasa Rajdu Beskidzkiego z roku 1985 była bardzo trudna i wymagająca, oferująca wszystko co jest esencją tego co niegdyś nazywano motocyklowymi rajdami szosowo-terenowymi. Nie zabrakło błota w konkretnych ilościach, leśnych duktów okraszonych korzeniami, kamiennych szlaków i przepraw przez górskie potoki. Oczywiście nie pożałowano dzielnym rajdowcom stromych podjazdów pojawiających się w dość niespodziewanych miejscach trasy. A że w Beskidach góry są raczej spore, więc emocji nie brakowało. Sporo działo się także na próbie szybkości terenowej usytuowanej na pagórkowatej łące. To co dla kadrowiczów Mirosława Malca i starych wyjadaczy było rutynowym wyzwaniem, dla wielu zawodników stanowiło przedsionek szkoły przetrwania. Konfiguracja trasy, odpowiednio kręte otaśmowanie i nader śliskie podłoże powodowały u wielu zawodników konieczność wykonania niezaplanowanych figur, często połączonych ze spotkaniem z warstwą orną terenu próby. Na tym teście leżeli nawet tacy specjaliści jak gwiazda gospodarzy Piotr Kasperek, czy obecny maratończyk Jacek Czachor. Mimo to wszyscy z determinacją pomykali po tej próbie walcząc z uciekającym czasem, ufni w świętą zasadę Ryszarda Gancewskiego, czyli " darcia wióra ". Trudy trasy zmogły wielu zawodników startujących w tym Rajdzie Beskidzkim. Dość powiedzieć, że w sobotę nie ukończył zmagań żaden rajdowiec z klasy 175. W niedzielę jako jedyny ukończył rywalizację w tej klasie Piotr Jarczyński z kieleckiej Korony. Na tak trudnych zawodach prawdziwe katusze przeżywali najmłodsi zawodnicy startujący w najliczniejszej klasie 50 na Simsonach. Odsiew był bardzo duży, można mówić o wręcz zdziesiątkowaniu w gronie dzielnych simsoniarzy. Ale i tak spore ich grono dotarło do mety rajdu. W takich warunkach nader dobrze radzili sobie kadrowicze prowadzeni przez Mirosława Malca. W sumie - nic dziwnego, wszak mowa o drużynowych wicemistrzach świata z roku 1984, czyli zdobywcach drugiej lokaty w World Trophy 59 Sześciodniówki Motocyklowej w holenderskim Assen, gdzie błota nie brakowało. Klasa 250 dwukrotnie przypadła Stanisławowi Olszewskiemu z olsztyńskiego Stomilu, ale skutecznie deptał mu po piętach Ryszard Augustyn z Kieleckiego Klubu Motorowego. W klasie powyżej 175 w sobotę triumfował Piotr Kasperek z Beskidzkiego Klubu Motorowego z Bielska-Białej. Oprócz talentu do tej dyscypliny motocyklizmu doszła też doskonała znajomość specyfiki miejscowego terenu. Jednakże niedziela padła łupem innego Piotra - Zielińskiego z Korony Kielce. Bohaterem klasy powyżej 250 i całego Rajdu Beskidzkiego rozegranego pod koniec wakacji 1985 roku był klubowy kolega Piotra Zielińskiego - Zbigniew Banasik. Inna sprawa, że jego postawa i zaangażowanie w sportowej walce na trasie i próbach zawsze budziło szacunek rywali i kibiców. W drugiej połowie ostatniego sobotniego okrążenia trasy na jednym z leśnych duktów rajdowa Jawa Zbigniewa Banasika nagle zaczęła wyczyniać dziwne harce, nie było możliwości utrzymania w ryzach szerokiej kierownicy, latającej od ogranicznika do ogranicznika. Efekt był raczej łatwy do przewidzenia - popularny w rajdowym światku " Biniol " z impetem wylądował na drzewie zawierając nader bliską znajomość z jego korą. Dość szybko się pozbierał i nie zważając na nasilający się ból ( Zbyszek był z gatunku tych opiewanych w piosence Budki Suflera " Młode lwy " - zawsze twardy, nieczuły na ból ) zaczął dokonywać analizy przyczyny wypadku. Z pobieżnych oględzin wynikało, że owa przyczyna była banalna: odkręciła się nakrętka przedniej osi i poszybowała w leśne ostępy. Sama ośka wysunęła się z mocowania lewego teleskopu, powodując nieplanowane, a zarazem niekontrolowane i nie do opanowania szarpania układu kierowniczego, co dało opisany wyżej efekt. Przy poszkodowanym zatrzymał się Zbigniew Groth z gdańskich Budowlanych, który widząc zakrwawionego kolegę poczuł, że się poci i doznał uczuć podobnych do tych, gdy teściowa rozbije się naszym nowym samochodem, czyli mieszanych, lub jak komuś wygodnie - ambiwalentnych. Tymczasem Zbigniew Banasik wyszedł z założenia, że są takie sytuacje w życiu, kiedy myślenie nie na wiele się zdaje, tu trzeba główkować! Zauważył, że w motocyklu Grotha przednia oś jest zabezpieczona przeciwnakrętką. W ruch poszedł odpowiedni klucz, których niezbędny zestaw był w tamtych czasach wożony na każdym motorze, poszczególne narzędzia były mocowane do ramy i wahacza za pomocą genialnego wynalazku, czyli gumek-rajdówek. W charakterze młotka wystąpił leżący przy trasie kamień. Nie było czasu na dłuższe pogaduszki, czy wyjaśnienia, bądź dociekania. Silny kopniak z wyskoku w kickstarter Jawy 500 i można gnać do mety, do której było jeszcze czterdzieści minut jazdy w trudnym terenie. Biorąc pod uwagę obrażenia jakie były przecież nieuniknione po takiej kolizji i silny ból, który na bank nie ułatwiał jazdy, postawa nieodżałowanego " Biniola " budzi niekłamany szacunek. Na mecie okazało się, że złapał on osiem minut spóźnienia, ale i tak wygrał klasę powyżej 250. W tamtych latach w rajdach Enduro o kolejności zdobytych miejsc, oprócz czasów z prób, często decydowały spóźnienia na trasie. Bywały imprezy, że na " zero " nie przejechał nikt. Z takimi trendami dano sobie spokój dopiero w latach dziewięćdziesiątych dwudziestego wieku, przekładając ciężar imprez na czasy osiągane przez zawodników na próbach. Wracając do Zbigniewa Banasika, czyli bezapelacyjnego bohatera opisywanego Rajdu Beskidzkiego. Wieczorem w bielskim szpitalu zdiagnozowano u niego ogólne obrażenia i potłuczenia, unieruchomiono także wybity palec lewej ręki oraz założono szwy na szyi. Brzmi to dość strasznie, nic dziwnego zatem, że zarówno miejscowi eskulapi, jak i lekarz opiekujący się wówczas naszą kadrą Enduro doktor Wojciech Dulowski, a także trener kadrowiczów Mirosław Malec zdecydowanie odradzali, a nawet zakazali Zbyszkowi Banasikowi startu w niedzielnej części rajdu. Każdy, kto znał " Biniola " domyśla się, że taka opcja nie mogła być brana pod uwagę. Wypisał się on ze szpitala na własne żądanie, od ręki kropnął oświadczenie o starcie na własne ryzyko i odpowiedzialność. Taki był " Biniol " ! W niedzielę zmagania z uporczywym bólem, a także trasą, motocyklem, czasem i rywalami pozwoliły na uzyskanie trzeciej lokaty, co budzi uzasadniony podziw. Drugi dzień Rajdu Beskidzkiego w pięćsetkach należał do Jacka Lonki ( największy motocrossowy talent nad Wisłą jakiś czas temu udanie startował też w Enduro ), drugi był Krzysztof Serwin startujący w barwach świdnickiej Avii. Jak wspomniałem wcześniej trzecie miejsce w tej klasie zdobyte przez Zbigniewa Banasika było sensacją dnia, a sam bohater obolały, ale szczęśliwy stanął na podium w Węgierskiej Górce. Co by nie mówić, nikt z obecnych na tamtym Rajdzie Beskidzkim nie mógł wnosić pretensji, że zaoferowano mu ramotkę zamiast thrillera. Emocji wszelkiego rodzaju na tym rajdzie nie brakowało! Kiedy już było " po rajdzie " przy ekipie kieleckiej Korony pojawił się z " załącznikiem na strzemiennego " motocyklista z Ostródy, czyli Ryszard Gancewski w środowisku nazywany " Szalonym Gancem ". W pewnym momencie zagadnął Zbigniewa Banasika: " Zbyszek, jak ty żeś to k...a zrobił, że ulałeś mnie dzisiaj na próbie?! Przecież ty ledwo chodzisz!... "Tu trzeba dodać, że obaj panowie jezdzili w innych klasach - Gancewski w 250, a Banasik w pięćsetkach. Zbyszek Banasik po wykonaniu powinności stakanem odparł swobodnie: " Gancu, na próbie to trzeba jechać, a nie gapić się na panienki! ". Niby racja, do tego aktualna i w obecnych czasach... Jako ciekawostkę z tamtych lat można podać, że w opisywanym Rajdzie Beskidzkim wystartowało około stu siedemdziesięciu zawodników, z czego sześćdziesięciu w klasie 50 na Simsonach. Dla współczesnej młodzieży brzmi to niczym bajka o żelaznym wilku...

Jarosław Ozdoba.

Na zdjęciu Zbyszek Banasik ( z archiwum Jarka Ozdoby)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz